Są książki, których nie powinno się dodrukowywać, ani tym bardziej wznawiać. Oto jedna z nich. Swoją funkcję spełniła: jako prezent Szymona Zychowicza dla Piotra Skrzyneckiego zaowocowała zaproszeniem do najlepszego kabaretu świata, w którym spędziłem prawie 8 lat, co na zawsze zmieniło moje życie. Po latach życia z pióra patrzę z rozbawieniem na kwestie warsztatowe i światopogląd autora, jakby nie patrzeć - mnie sprzed lat. Ale też mam do tej publikacji wiele sentymentu: To moja przepustka do tego gdzie jestem i kim jestem. A i otwierająca tomik inwokacja, została wysłuchana.
KOSZYK ZWYKLINY
Wydawnictwo MAG
ISBN 83-86572-40-X
Projekt okładki i stron tytułowych Idalia Zagroba
Skład i łamanie Jacek Brzeziński
Inwokacja
Uczyń mnie, moja sztuko,
swoim wyrobnikiem,
cyzelatorem wprawnym
staromodnych cacek.
Oddal mnie, proszę,
od odkrywców sławnych
Ameryk trzydziestych,
nad którymi płaczę,
gdy płacę.
Kołysanka
Śpij, ułóż swoją ciężką głowę
gdziekolwiek
i spróbuj zasnąć.
Nie waż się płakać,
księżyc nie człowiek,
zmoczony więc – może zgasnąć.
Gwiazdy jak dmuchawce
wiatr od Ciebie niesie.
Odpocznij w starej dziupli
w niezarzuconym lesie.
Czyżby
A oto wchodzisz, omiatasz salę
spojrzeniem groźnie i nieodwracalnie.
Później, gdy siadasz, mówisz tylko do mnie,
boleśnie przez to, że protekcjonalnie.
A mimo to na Twoich uszach
kwitną kolczyki pocałunków.
Nie, słuchać nie chcesz,
w końcu tak wiesz swoje,
że cóż warte są jakiekolwiek,
szaleńcze przecież, wymówienia moje.
A mimo to masz przed oczyma
barwne uniesień okulary.
Potem nie mówisz nic, bo po co,
jesteś niewinna, ja zepsułem.
Wtedy, gdy Ty miałaś nadzieję
jeszcze, swoje tak podłe plany knułem.
A mimo to na słowach Twych
bez lęku przysiadają motyle.
Połowy
Niska łódź
powoli
sunie w wodę,
a cisza jest wielka.
Mgłę otwiera,
chwilę trwa jasność,
potem się zamyka.
Wilgoci uczepiona
czoła trwa kropelka.
Wiosła nie czynią
najmniejszego plusku.
Zgrzyt gumowej
kurtki
rękawa o korpus.
Mokro,
a jasno
będzie już za moment:
chwila wschodu słońca,
to drżenie przed wschodem...
Krzyk mewy
gdzieś zaniknął
w tataraku woni.
Sieci już spuszczone
w wodę.
Czekamy.
Gdzieś tu...
...a oto i one:
W okolicy śpiewają syreny.
Na brzegu
zapalone
błyskają ogniska,
wabiąc zapachami
pysznego jałowca.
Nie ma ryb
w tym jeziorze.
To już sto lat trwa.
Sto lat trwa
bezrybie –
– niegościnna wiosna.
Sieci znów suszyć
przyjdzie,
no i z wodnikami
w karty grać
o obfitsze następne połowy.
Dawno już odeszli stąd
wszyscy inni,
lecz mnie
dotychczas
zmiana łowiska
nie przyszła do głowy.
Jestem Odyseuszem
mojego jeziora.
Którejś nocy wyruszę
i więcej nie wrócę.
Nikt płakał nie będzie,
a na wieczną żeglugę
pójdę.
...........
Chciałem zapalić,
lecz w ciszy
wilgotnej mgły
zawiodło moje oko,
ręka,
zawiodła zapałka.
Nie mam zapalniczki.
Nie mam się czym chwalić.
Szafa gra
chodzi po głowie
piosenka stara
z refrenem miękkim
jak brzeg sukienki
a gdybyś jeszcze mnie kochał
lalala bumtarara
ulica pieści
światłem nieznanym
anonimowym
prawie widmowym
jeszcze przed chwilą bumtarara
byłeś moim kochanym
deszcz przesłania
kontury wilgną
trzy wódki tańcom
pohybel pohańcom
gdybyś mnie kochał tarara
czy nie możesz cholera umilknąć
umilknąć nie może
za chwilę śpiewam
kieliszek zgniatam
na koniec świata
nie mogę umilknąć tarara
bo się na ciebie tarara gniewam
Ranna
Mokra jest lasu podłoga,
Gdzie schnie jesienny liść.
Ostrodrzazgi, liściopienny
I zielony jest stajenny.
Słońca bomba w górę,
Koniom-chmurom
Trzeba iść.
Beatrycze
Już nie będę z Tobą prowadził
Tych rozmów o zwodniczym niczym.
Bedę tylko na Ciebie patrzył.
Wciąż patrzył, jak Ty wciąż czekasz,
Czekaniem jutro urzekasz,
Beatrycze, Dantego Beatrycze.
Już nie będę na Ciebie patrzył.
Moje spojrzenia mogą Cię urazić.
Ich łzawe lśnienie przypomnieć, obrazić.
Tylko w pamięci każdy Twój krok liczę,
Który ziemię choć musnąć raczył,
Beatrycze, Lechonia Beatrycze.
Przychodzę, i mówię, i milczę.
Już nawet na Ciebie nie patrzę.
Nie myślę i zapomniałem,
Straciłem, czego nie miałem,
Nigdy i wczoraj i zawsze,
Beatrycze, moja Beatrycze.
O – wa – da – mi
Spójrz,
To komar,
Gra muzyka
W pieśni skrzypka-malaryka.
Gdy
Wyjdziemy,
Pszczółka z pchełką
Pozamiatają miodełką.
To
Pan pająk,
Jemu zdarza
Się zastąpić gospodarza.
A
Na jego
Podwóreczku
Muszki tańczą wciąż w kółeczku.
Cyt!
Ten zgrzyt
To chrabąszcz (hrabia).
Sam nie wiem, co tu porabia.
Noc
Zapada.
Ćma – narwaniec;
Popatrz tylko na jej taniec.
Kiedy zgaśnie
Już ta świeca,
Wtedy właśnie
Prosto z pieca
Wyjdzie świerszcz.
Grać Ci będzie
(że się jeszcze nie uwędził!),
A na strunach swoich skrzypiec
(instrument chociaż mógł przypiec!),
Złote góry Ci obieca.
Obieca Ci złote góry,
A ja nie wiem po raz który,
Będę badał gładkość skóry
Na tej ciemnej pośród kocy
Tak przyjemnej f-dur nocy.
Chybiony prezent
Bo jak głębokie są Twoje oczy?
One są przecież zwierciadłem duszy.
Na nich się skrwawić chcę, cały zabroczyć,
Na Twoich oczach swe truchło zasuszyć.
Cierpieć? Nie, cieniem swym dawać poznanie,
Czy ból ofiarować, czy też pójść za nim.
Nie płacz, tej obietnicy nie spełnię, niestety.
Światłem więc poraź mój krwawy pokój
Ze sobą. Krwawy z powodu kobiety,
Która nie zdradza mi, co ma w swoim oku.
Drwić? Nie! Czy można do śmierci tak podejść?
Nie. Można zabić. Pokochać i odejść.
Zabrałaś z sobą tę, którą znałem,
A zostawiłaś poczucie klęski,
Armię kasztanów, które zbierałem
I ten flakonik perfum męskich.
Zgrzyt
Nie mów żegnaj.
Nie mów witaj.
Po co słowa między nami?
Podaj rękę.
Tylko przytul.
Skończmy z podchodami, grami.
Przecież kochasz
mnie choć trochę –
– ziarnko piasku między zębami.
Odpowiedź na kołysankę
Odkopuję w mej pamięci lasy niezarzucone
dawnych wierzeń sennych.
Marzeniami były,
awansowały
przez odpowiedni rytuał;
Uklepuję poduszkę,
naciągam kołdrę
i warsztat gotowy do pracy;
A może dzisiaj znów mi się przyśnisz?
A może mnie we śnie zobaczysz?
I wciąż to sobie zadaję pytanie,
czy to jest przyjaźń, czy...
Bierze mnie spanie,
Kochanie...
Rzut
Błysnął pierścionek ponad politurą.
Skądeś wychynął, zaraz potem zniknął,
jak gdyby przestraszony gestu swego bzdurą,
jak ptaki, co po trylu niespodzianie milkną.
A słońce jasne, opasłe,
oblewa wszystko blaskiem jak masłem.
Oko zabłysło – perła w pajęczynie,
choć mrok i światła odbitego znikąd.
Zapytało: tak samo z siebie taję, czy nie
przypadkiem to deszcz lub łza zamoczyły mi kąt?
A chmury ciężkie, brzemienne
spacerują po niebie nadaremnie.
Przemówiły w końcu usta wilgotne
od skargi, krzyku, zduszonych porannie:
Pożegnanie czy też powitanie powrotne?
To słowa tej modlitwy: co rusz, to niezbornie...
A niebo nieczułe, ciemne,
słucha w błękity się topiąc przyjemne.
Przypowieść
Drzewo wstaje.
Drzewo wschodzi.
Drzewo kwitnie.
Na początku prędko,
Później mniej ambitnie.
Czas się rodzi.
Czas się kończy.
Czas ucieka.
Co nam zostaje?
Zastawiamy po sobie człowieka,
który jak wschodzi,
jak drzewo kwitnie i wstaje,
a potem chodzi,
myślenie udaje.
Przejdzie kawałek,
skryje się za rogiem,
wydaje mu się, ze jest Bogiem.
Pyszałek.
Praescriptum
I
Tego listu również nie wyślę.
Będzie w szufladzie zbierał kurz.
Tego listu również nie wyślę.
Nie dojdzie do Ciebie jeszcze,
Czy może
Już?
II
Może w marcu
List ten wyślę?
Tak, tak, wiosną,
Gdy w zieleni kopert
Liściastej liście listów rosną
Zakochane i zielone.
III
A może latem
Moim posłańcem papierowym
Będziesz doprawdy zachwycona?
A może latem
Mymi listami
Będziesz doprawdy
Ulistniona?
IV
Może jesienią barwą żywą
Wyślę ten list, lub...
Listopad znów przyniesie żniwo
I listem padnie do Twych stóp...
V
Myślę, że zimą też źle nie jest
Zanieposłać kory płatek,
Co śniegobrzozową lśni białością.
W kominka cieple,
Nocą ciemną
Czytać go będziesz.
Będziesz ze mną.
Może kiedyś
Może kiedyś znów pomyślisz o mnie,
tak nad ranem, na poduszce gładząc pustkę,
lub przed lustrem, z niewyspania półprzytomnie,
zarzucając na ramiona szal lub chustkę.
A ja czekam właśnie tu,
jako żywo
pośród życia żywopłotu,
oczekuję oczekiwań zebrać żniwo.
Może kiedyś znów pomyślisz o nas,
kiedyś, sama, przy stoliku kawiarnianym.
Tam, gdzie biel obrusa uśmiechnięta do mas
przypomina, że nikt nie jest tym wybranym.
A ja czekam właśnie tu,
jako żywo
pośród życia żywopłotu,
oczekuję oczekiwań zebrać żniwo.
........................................................
Jako żywo
jeszcze żywię tę nadzieję,
że co najmniej burzę,
nie wiatr sieję...
Śninka
czyli
Piękna i Gestia
Głód Twoich warg,
tak niebanalny,
tak rezolutny,
jak sama wiosna.
Ruch Twoich stóp,
dryg nieuchwytny,
niesamowity
czółenka w krosnach.
Poprawiasz ciągle
piękności chwilę,
którą odwiedzasz
przecież umyślnie.
Ja czekam stale
na tę godzinę,
kiedy w rewanżu
ja Ci się przyśnię.
Ciekawe
A może do niej zadzwonię?
Popłacze trochę, też łzę uronię.
Bez względu na to, gdzie jest, gdzie była,
Będzie się dalej po nocach śniła.
Ciekawe, czy tylko mnie?
Pewnie nie...
O czym to ja znowu myślę?
Lepiej napiszę jej list i wyślę.
Jeżeli tym razem szczęście dopisze,
Może zadzwoni, może odpisze.
Ciekawe, czy tego chce?
Pewnie nie...
Myślę, gdzie jestem
Myślę, gdzie jestem.
Swoim chodzeniem
(w kółko) wciąż zgłębiam
to zagadnienie.
Niekiedy siadam
zmęczony srodze,
myślę – lepiej tu,
niż gdzieś po drodze.
Kiedy odpocznę,
chociażby trochę;
stopami w drogę –
jak w ścianę grochem.
Szopenowo
Czy pamiętasz? To pytanie
tak zawisło na Twych ustach,
że każda odpowiedź na nie,
chcę, czy nie chcę, będzie pusta.
Tak, pamiętam te wieczory;
pod chałupą podsłuchana
„Maryś moja dana dana...”
Już na Ciebie byłem chory.
Potem Paryż był, kobiety,
rozkochani w moich walcach,
słabych płucach i, niestety,
nazbyt smukłych moich palcach.
Przegrana powinna starczyć,
dobrze jam grał, grał i przegrał.
Ty chciałaś, bym dla Ciebie grał,
ja chciałem dla Ciebie walczyć.
Kiedyś w Tobie moje nuty
odczytywać będą swojsko,
bo wcale nie na suchoty,
na Ciebie umarłem, Polsko.
Kiedyś poznasz i zobaczysz,
mojej pięknej, wiernej, dzikiej,
chciałem być Ci wojownikiem.
Czy mi wtedy to wybaczysz?
Ballada o dwudziestu grajkach
Dwudziestu grajków drogą szło.
Wszyscy grali, a jeden śpiewał.
Po drodze dwudziestu grajków schło,
Bo właśnie była ulewa.
Wiosną drogami grząskimi,
Bo roztopy, ulewne deszcze.
A latem szli zakurzonymi,
Bo nikt nie posprzątał jeszcze.
Tak sobie oni śpiewali
(a każdy miał po wadzie wzroku):
Ach, pókiśmy zdrowi i cali,
Wiwat ciepłe pory roku!
Gdy jesień do grajków wyszła,
Zakładali oni jesionki.
Gdy zima, trudna rada, dziś na
Obiad zjadali mrożonki.
Pomimo głodu i chłodu
Wciąż co raz to błyskali hymnem:
Wreszcie upału brak i smrodu,
Wiwat pory roku zimne!
Idą i grają grajkowie.
I cóż, że jest ich dwudziestu.
Cyfra podlega przypadkowi.
A nuż nawet zrobi się stu!
Idą grajkowie i grają,
Choć zmienia się ciągle władza,
Się pory roku zmieniają,
A grajkom to nie przeszkadza.
Bo dobra twórczość, panowie,
Musi zapewnić artyście byt.
A to, że walić ma po głowie
Kogoś, to retoryczny chwyt.
Niech żyje nam sztuka nowa:
Polska – niezaangażowana!
Grajkowie, niech dołączę do was!
Oj dana, oj dana dana!
Morału tutaj nie będzie,
Pozwoliłem sobie go nie dać,
A teraz zastanawiam się, gdzie
Tę balladę można by sprzedać.
Mała Anna
Proszę, zabierz mnie Mała Anno
w krainę dziwną, bezporanną.
Niech wieczór w wieczór
wieczór wieczór
będzie gonił,
gdzie gdy się będę źle czuł,
przed dniem nie będę bronił
tego, co mam na dnie,
w obawie, że mi dzień to skradnie.
Proszę, zabierz mnie Mała Anno
w pole z kąkolem i dziewanną.
Niech się nie stanie
poza stanem
nic, co zgłębi
tajemnicę...
Z rozstaniem
sam będę zrębił zręby
tego, co mam na dnie,
w obawie, że Ty mi to skradniesz.
Witrażom
Poprzez szybki
rozchełstane
wpada wiatr.
Witraż gwiżdże
każdym ranem –
– taki świat.
Gdy się już
dogra wreszcie,
będzie rano,
Gra symfonię
W każdym mieście.
Ołowianą.
Michał Anioł
Kończę dziś sufit. Jestem malarzem
i zbieram za to nielichą gażę.
Artyści – żebracy mnie za to zganią.
Nazywam się Michał Anioł.
Kończę Dawida wspaniały posąg,
do tego czasu pochodzę boso,
za co lekarze znowu mnie zganią.
Nazywam się Michał Anioł.
Dawid był pierwszy, a Mojżesz drugi.
Za nich obydwóch pospłacam długi.
Za coś żyć muszę – za to mnie ganią!
Nazywam się Michał Anioł.
W życiu i hasło jest i odzew:
Hasło to sztuka, odzew – pieniądze.
Za co krytycy kiedyś mnie zganią...
Nazywam się Michał Anioł!
Leonardo
Kiedy mą brodę zapuszczałem,
w najśmielszych snach nie przypuszczałem,
że na karierze mojej zaważy
portret o takim wyrazie twarzy.
Po pracowni się kręciła,
ten swój uśmiech przemyciła
na płótno, i ręczę za to,
że wygląda głupkowato!
Mój eksperyment był karkołomny:
Potwór ukazał się potomnym,
a co zabawne się okazało,
potomnym się to spodobało!
Biedni potomni,
gusta wam zjadłem,
wciąż nieprzytomni,
dla was, co stare
i mistrza – to ładne.
Zajmę się lepiej jakimś zegarem
lub medycyną – sztuką nie warto,
dla was jest ona wciąż białą kartą...
Porządki
W zakurzone trzewia szuflad
wpycham agrafki potencjałów.
Są pożółkłymi kasztanami,
listami do Ciebie,
całą górą zużytych stalówek.
Stare, zakrzepłe pędzle śpią.
Życzę im kolorowych snów.
Są drzewami w dżungli zapatrzeń,
Twoimi pocałunkami,
masztami statku piratów.
Nadgryzionej przez czas książce
z obrazkami dodaję otuchy.
Jest pocztówką z czasów przeszłych,
Twoim głosem w gniewie,
wyrokiem za beztroskę.
Kiedyś to wszystko wypieprzę.
Przegadany
(erotyk)
Kazimierzowi Przerwie-Tetmajerowi
A przede wszystkim Rozmowa,
to ją najbardziej cenię:
W Rozmowie znajduję
i Twych oczu blask i
mych myśli światłocienie.
A potem pocałunek,
po którym mam nowy
temat do z Tobą ponownej
A przede wszystkim Rozmowy.
Muszę
szronem żałości
smutek dziś gości
na moich skroniach
dłonie biegają
rozpaczliwie
po papierosach
mokrych w piwie
niech mi ktoś powie
że kamień w głowie
jest lepszy od listu w dłoniach
oczy starają się
złapać światło
lecz dookoła
ciemności natłok
miłym wspomnieniem
ostatnim tchnieniem
tylko zostałaś
uszy czekają
twego wołania
do zapomnienia
i od zarania
a przecież całego
aż tak ufnego
mogłaś i miałaś
umrzeć nie mogę
muszę się lękać
muszę zapomnieć
by zapamiętać
Więcej światła!
Trema –
– trębacza tremolo.
Bacz no
na baczność, pianolo.
Wy, instrumenty,
na wpół świat zamknięty.
Ból i balu iluzja;
Konkluzja:
Orkiestra tusz!
Stało się już!
Koniec kołysanek
Niezarzucony las odkrywam
własnej gościnności miarą.
Zdrożne kamienie zapraszam.
Omszałe,
nawilgłe,
nasiąkłe
wilgocią tak starą, jak podmuch.
Śpię potem na ziarnku grochu,
majaczę, myślę i wstaję.
Nie ma sensu sen,
na trzeźwo i jawnie więc
umieram codziennie po trochu.
Mimo to śpij,
niech służy Ci posłanie,
oddasz je kiedyś kamieniom,
niezarzucony las zostanie.
Przedstawienie „Przedstawienie”
W moim jednookiennym pokoju,
Jak na obrazku, śpiewa świerszcz
Romanse rosyjskie, serenady.
Noce, poranki i deszcz
Stają
W drzwiach, jak białe drzwi bladych.
Doniczka na biurku,
Koc kotem mruczący
Do dywanu:
Dzień dobry panu!
Żarówka – wisielec pod sufitem przybrudzona
Mruga śmiesznie,
Drzwi kręcą nosem w chwili,
Gdy wchodzi Ona.
Wejdź tu.
Pokoju, to Ona.
Wymyślona, wymarzona.
A to Pokój.
Mój.
Poznajcie się, porozmawiajcie.
Czekajcie tu na mnie. Zawsze.
Pierroty Doroty
Pu,
Pudełko,
Pudełkoko,
Hop-
Aj z niego
Półk wyskoko.
Kur
Kurtyna
Kir titina,
Fur,
Futryna
Furta spina.
Gwiazd
Nam gwizd
Na firmamenta,
Mistrz
Pisze list,
To, co pamięta:
Mak
I jaźń
Na makijaże,
Pan
Pian pajac
Jest malarzem.
Lu,
Maluje,
Co uleci,
Smut-
Ne lalki
Nie dla dzieci.
O obrotach scen niebieskich
Cień
zza sceny
w sen
się zmieni.
Dla
motłochu
tak
po trochu,
I
barw feeria –
– fa –
naberia?
Tuż
są muzy,
już
rajtuzy
wdziały,
kuszą tuzy,
bo widziały,
ze kto w porę
nie podkusił
ten swe chore
ciało dusił
oniemiały.
I tak – siak
to trwa
od rana,
teatroświat –
– panopticum Pana.
Kołysanka lokomocyjna
Niezarzucony las mi ścięli
na podkłady stalowego konia.
Tam, gdzie przecinkiem się wślizgnęli,
teraz zostały tylko błonia.
I tory,
jakby to rzekły narratory.
Stuk puk
puk puk
Kto puka?
Śpij i zmierzaj
przez sen
do przebudzonego wybrzeża.
Refren:
Ach, jak mi smutno,
liście opadły,
znów będzie jutro
w tonacji moll.
Mole ukradły
mi moje futro.
Czyżby kołysanka?
Zapomniałem,
zapamiętałem się
i wrosłem w drzewo
liściaste.
Korzeniami
między kamieniami
przenikam,
na długość w dół
i siedem w górę zanikam.
Każdym swym liściem
w kółko powtarzam: uśnij.
Pod pniem chropawym,
tak dla zabawy,
spojrzeniem muśnij
piękny krajobraz
i wrośnij w obraz.
I powtarzaj w kółko w zadumie:
Czy nie szumię?
Czyżby szumię?
A jednak szumię...
Niezarzucony las oswajam,
jak tylko umiem.
Wystarczy
Wystarczy tylko kropla,
by wiedzieć, że woda jest mokra,
że rozległy jest ocean,
lecz o nim to cały pean,
a miała być tylko zwrotka,
bo leje mnie deszcz zza okna.
Wystarczy tylko słowo,
by wiedzieć z kim się rozmawia.
Czasami jest on niemową,
czasami prób nie ponawiam,
bo najbardziej, wyznam między nami,
nie lubię rozmów z idiotami.
Wystarczą tylko dwie fotki,
Które zostały po Tobie...,
lecz mam już dwie i pół zwrotki
i więcej już nie opowiem.
W Tobie jest ocean cały,
w Tobie poezja świata,
lecz usta będą milczały,
bo nie chcę słuchać wariata.
Wigilia
Wędrowcze, przecież dla Ciebie
Ten talerz przygotowałem.
Czekając na pierwszą na niebie,
Światła drzewo w gwiazdy ubrałem.
Barszcz z uszkami swą mocą
I ciepłem odmieni Twe życie.
Przyjdź, przyjdź, bym miał po co
Postawić trzecie nakrycie.
Post scriptum
Kocham się w Tobie szalenie.
Na siebie patrzeć mi każesz.
Kiedy poczynisz to spostrzeżenie,
Być może po sobie pokażesz
Pewne zmieszanie i pewna trwogę
Związane z moją osobą.
Gdyż nie wiesz jeszcze, jak długą drogę
Pisane jest nam przejść z sobą.
Oda
Matko, nie ucz czytać swoich pociech i nadziei.
Matko, nie ucz dzieci swiata, tego z czwartków i niedzieli.
Matko, zostaw dzieci swoje światu na pożarcie.
I nie zostaw im koszuli skrawka na ich łez otarcie.
Nie mów dzieciom skąd i jak, które wiatry wieją,
A szczęśliwie może zginą, zanim zrozumieją.
Nie rozwijaj boskich darów w przyszłości drzemiących,
Ustrzeż ja od prędkich myśli, rozmów z nią gorących.
Niech Cię wstrzyma od nauki nie niosąca pociechy
Myśl, że będą cierpieć wnuki za Twych dzieci grzechy.
Nie mów dzieciom skąd i jak, które wiatry wieją,
A szczęśliwie może zginą, zanim zrozumieją.
Styl romański
Baszta, mur,
koń, wieża
na E7,
szach i mat,
zabójczy temat,
wroga epoka
każe
w strzelnice zmieniać okna.
Straże
na każdym kroku
głośnym
przez przepastne korytarze.
Każdy – w zbroję,
bo się boję
bożej kary
za zamiary
domniemane.
Amen.
Moje rozmowy z
I
Werterem
Czy naprawdę jest taka jak..?
Tak.
Na tym zdjęciu, chyba nie..?
Nie.
Ty jej wiersze piszesz,
Ty jej kwiaty nosisz,
Prosisz,
A ona nie?
Tak.
Otwórz okno,
siódme piętro,
dołącz do nas.
II
Otellem
O czym myśli, dokąd chodzi,
W jakich porach? W których miejscach,
W czyich snach?
Jesteś pewien, chcesz to wiedzieć?
Nie wiem.
III
Nią
Ładna dziś pogoda,
Prawda?
Nie, nie ode mnie te róże,
Ale ładne, prawda?
IV
Sobą
A przecież, podobno
AMOR ODIT INERTES,
Więc..?
Matko Boska ze Złotej Ikony
Matko Boska ze Złotej Ikony,
Poratuj w Tych Latach.
Jesteś tak dobra.
Światło księżyca
Jak ogień pełga
Po oprawkach Twych okularów
I spince do włosów.
Matko Boska ze Złotej Ikony,
Przemów Dobrym Słowem.
Jesteś tak mądra.
Południowy wiatr
Już od bardzo dawna
Pieści Twoje ciało
Tym samym do myślenia dając.
Matko Boska ze Złotej Ikony,
Dotknij mojej dłoni.
Jesteś taka piękna.
Słońce Twej aureoli
Od dawna mnie goni,
Uczy mądrością Twych okularów,
Twej spinki do włosów.
Teraz i w godzinę śmierci naszej.
Czarnoksiężnik
W takt gram –
– siedmioramienny skrzypek
W tempie pauzuję –
– skrzypek siedmioramienny.
W takt ochodzę od Twych ust i bioder
W tempie pauzuję –
– mądrzejszy lecz obojętny.
Muzykalny czarnoksiężnik
(jestem nim)
rzadko zrzuca swój gwiaździsty płaszcz.
Samolubny mag
(już wiem)
pozostawia po swym tańcu pusty śmiech i płacz.
W takt gram –
– siedmioramienny skrzypek
W tempie pauzuję –
– skrzypek siedmioramienny.
Gołebie już odleciały
czarnym kotem straszone,
Słońce i chmury uciekły,
mnie zostawiając koronę.
Będę tańczył i śpiewał,
nikt mnie w tym nie powstrzyma.
Odlecę za gołębiami
w gwiaździsty mój płaszcz, gdzie nie ma
Nic.
Zamieć
Płatek za płatkiem, błędne koło toczy,
kołnierz stawia, kapelusz nasuwa na oczy.
Kapelusz zrywa, porywa i kręci,
skocznym pas de deux po ulicy nęci.
Zamieć, zimy silne ramię.
Ulewa
Kropla za kroplą, efektowny pasaż,
zimny okład dla ulic, dachów mokrych pasaż.
Chlupoczący wiersz wdziera się do butów,
strąca biegle jaskółki przedwczesne z ich drutów.
Codzienna ulewa, wiosenna.
Złota polska
Jesień.
Od końca:
listopad,
październik,
wrzesień.
Dużo słońca.
Z Mazur
Zmierzch
mierzwi
Twoje włosy.
Wiatr się błąka
po kabłąkach
po nocy.
Po toni
lustra sunie
twarz księżyca – półgłówka.
On niech uważa,
on się utopi,
on się obraża,
on zawsze wie lepiej,
jest astronomicznie głupi.
Rachityczny spławik,
zeszłość jeżozwierza,
poruszył się, nadał informację.
Być może
nie z konserwy kołnierza
wyczarujemy kolejną kolację.
Inwokacje dwie
Graj, boski Amadeuszu
Melodie swoje lekkie.
One też przecież dojrzeć muszą,
Zanim się zmienią w Requiem.
Graj, graj skrzypku, błaźnie,
Dziś skrzypce – serce otworzysz.
Cudowne dziecko... Właśnie,
Gdzie kości swoje położysz,
Twoją muzyką świetną,
Choć martwe, rozruszane?
Allegro? Allegretto!
A kiedyś powiem amen.
Mój Panie Boże, dla nich,
Co sprzeciwili się ciszy,
Miej w niebie przygotowanych
Tych kilka strun i klawiszy.
I przebacz i wpuść go do raju,
Choć był on „rogata dusza”.
Posłuchaj! I winy mi daruj
Wolfganga Amadeusza!
Komentarze
Prześlij komentarz