Na swoją drugą książkę czekałem kilka lat. I jest lepsza, bo podsumowuje dość płodny okres. Co prawda nie ma w niej tego, czego w latach 1996-2000 pisałem najwięcej, czyli kabaretianów i tekstów piosenek, niemniej jednak jakoś dokumentuje moje krzepnięcie jako pisarza. Warsztat lepszy. I ten cudowny cynizm dwudziestosześciolatka! Dziś taki chciałbym wyznawać!
OD MIŁOŚCI DO RZECZY
książka poetycka
PROJEKT OKŁADKI: IDALIA ZAGROBA
ZDJĘCIE: IWANA ZAGROBA
ISBN: 83-915697-0-5
Copyright by Wydawnictwo Promocja. Wydanie Pierwsze. Katowice 2000 r.
MOJA GRZESZNA MIŁOŚĆ
I
Znów zgrzeszę myślą: z innym teraz tańczy.
Obce, nie moje, ucho szept jej chłonie.
Dla niego błyski oczu najwspanialszych,
Pogodne czoło i troskliwe dłonie.
Dla niego pocałunki czułe, jemu
Dane dotykać, pieścić, chwytać, kąsać.
Jemu z nią razem taki odkryć biegun,
Gdzie noc trwa wiecznie. I wiecznie gorąca.
Mnie pisać wiersze. Z udaną swobodą.
Bo ona kocha. Takich, którzy piszą.
Oprócz pisania nie cierpię. Być sobą.
Chciałbym tym innym. Tak się grzeszy myślą.
II
Znów zgrzeszę mową. Znów za dużo powiem.
Dużo za dużo, za głośno, za głupio.
Co na języku, to w sercu, nie głowie,
Więc żartem cienkim pomylę się grubo.
Śmiechem zaryczę. Jak łoś. Jak wół. Jak lew.
Padnie strach blady na ulice, place.
Bo ona się nudzi, kiedy milknę nagle.
A kiedy nudzi się bardzo, to płacze.
Jestem poetą, więc nie wierzę słowom.
Jestem poetą i nie wierzę słowom.
Jestem poetą, co nie wierzy słowom.
Jestem idiotą. Tak się grzeszy mową.
III
Grzeszę uczynkiem. W moich trzewiach ogień
Wznieca kobieta. Gasi go alkohol.
Gasi kobieta. Miałem wiele kobiet.
Kosztowałem grzech. Grzech kosztował drogo.
Do pocałunku tej jednej jedynej
Ust prowadziła istna estakada.
Las tytoniowy też puściłem z dymem
I pławiłem się w wódy wodospadach.
Ona nie chodzi ze mną. W inną wchodzę,
Mnie ciało winną (co Bogu?) dziewczynę.
I na nich wszystkich jej piętno wytłoczę
Jako swe własne. Tak się grzeszy czynem.
IV
Grzech zaniedbania, ze wszystkich najgorszy,
Dopada rano, gdy nie chce się wstawać,
Już po kwadransie pracy, której dosyć,
Przecież papieros, ważna sprawa, kawa...
Grzech niedzwonienia z grzechem niepisania,
Nieprzynoszenia kwiatów na spotkania
Ciągnie ode mnie i do innych skłania
Jedną jedyną wartą mego dbania.
Grzech zaniedbania jest grzechem pierwotnym.
Z jego powodu niszczę, piję, kłamię.
Zły, niebezpieczny, smutny i samotny,
Ale genialny – co za zaniedbanie!
V
Choć tak jestem grzeszny, zakończę nadzieją:
Piękno, dobro, prawdę niesie moja sztuka.
Choć nogi pode mną tak często się chwieją,
To w moich ramionach znajdziesz radość. Szukaj!
JUŻ DO CIEBIE NIE NAPISZĘ
Nie napiszę. Nie zrozumiesz,
Choć masz takie mądre oczy.
Gdybym pisał, to co umiesz
Czytać, nie wiedziałbym, o czym.
Potem tylko gorzkie słowa.
Zbędny balast naszych sumień.
Większa ma grzechu połowa.
Z mych wzięta nieporozumień.
Deptanie po sercach. Chwytasz?
I zamętu sianie w głowach.
Nie napiszę. Nie przeczytasz.
Bo po co o słowach słowa?
NIE OBCHODZĘ
Już siebie nie obchodzę.
Nie zależy mi na mnie.
Ja na swojej drodze
To tylko przystanek.
Już siebie nie obchodzę.
Staję twarzą w twarz.
Nie myślę nic. Nie sądzę.
Nie ma mnie. Nieprawdaż?
UPADKI
Idziemy na wódeczkę?
Nigdy nie odmawiam.
Wstawiony troszeczkę
Myślę, że upadam.
Upadek się zaczął
Zaraz po obiedzie
(prawdziwych przyjaciół
Poznajemy w biedzie).
Czy zagra pan z nami?
Nigdy nie odmawiam.
Później nad kartami
Myślę, że upadam.
Upadek spędził ze mną
Upojne wprost chwile
(nie czyń drugiemu,
Co tobie niemiłe).
Modlitwa pomoże?
Nigdy nie odmawiam.
Czemu Panie Boże
Tak często upadam?
Daj mi wreszcie spokój,
Zawodzę przy próbie
(jak Kuba Bogu,
Tak i Bóg Kubie).
CIĄG
Ciągnę za sobą przeszłość jak wózek,
A jego dyszel to mój kręgosłup.
Na nim uwozi śmierć moją muzę,
A z nią też parę pomniejszych osób.
I nie jest lekko. Zwykle pod górę.
Przez malowidła jak krajobrazy.
Ocalić duszę? Ocalić skórę!
Zamilknąć i tym Boga obrazić.
Czy długo jeszcze? Bliskie są chwile,
Gdy wszystko porzucę. Tak sobie.
Nie będę wspominał mile – niemile,
Bo pamięć odrę. Zachowam w grobie.
Będzie się wtedy nowy ja rodził.
Ale czy to ja? Bo skąd mam wiedzieć?
Stworzyłem, czy też sam się uszkodził?
Stawia pytania poeta poecie.
Ciągnę za sobą przeszłość jak worek,
W którym wszystkie nic można odnaleźć.
Wszystkie poprzednie moje dusze chore.
Lepiej nie szukać. Już lepiej oszaleć.
W CZASIE STRACONEGO POSZUKIWANIA
Zawieszę na jakimś parkanie
List gończy za tym ja dobrym.
Chciałbym go dorwać, zadać pytanie.
Odpowiedź schować.
A gdy nie znajdę dla niej formy,
Ramy, do której pasuje,
Zawieszę znowu. Aż ten toporny
Ja dobry umrze. Bo się zepsuje.
Potem wyruszę na poszukiwanie
Tego ja złego, ale nie tylko.
Być może inni także się lęgną
W tej mojej głowie, trzewiach i tyłku.
Aż, kiedy wszystkich w końcu usidlę,
Rozproszę stado gwałtownym gestem.
Bo ci ja inni nie są potrzebni
Do rozwikłania kwestii, kim jestem.
JAK LEKKO
Ach, mieć te kłopoty mniej zdolnych poetów!
Takie, które głowy mniej pojemne mieszczą.
Bo ja mam już dosyć tego kabaretu,
Że wciąż nie tu jestem. Nie tutaj i nie z tą.
Ach, mieć te kłopoty aktorów mniej biegłych,
Którzy dla min swoich znajdują saperów!
Moje przedstawienia dawno już poległy.
Nie grywam już zwierząt. Szczeniaków. Ogierów.
Ach, mieć te kłopoty słabiutkich śpiewaków!
Zawrotne pasaże śpiewać i nie ziewać.
Bo mnie pozostało prześcignięcie ptaków.
Już kraczę jak wrona. Już skrzeczę jak mewa.
Ach, mieć te kłopoty tchórzliwych żołnierzy,
Którzy wiedząc gdzie bitwa, wiedzą skąd nawiewać!
Mnie moja odwaga przyprawia o nieżyt.
Rady z bitwą wewnętrzną mogę sobie nie dać.
Ach, mieć te kłopoty głupich filozofów!
Piszą, bo nie mają nic do powiedzenia.
Ja do swoich mów powracam wciąż znowu.
Do pism nie. Mnie charakter pisma się nie zmienia.
WYPOWIEDZENIE
Zdejmij z mojego czoła ten nimb manieryczny,
O który i tak chętnie pobiją się inni.
Nie mogę być dłużej poetą lirycznym.
Poza tym nie chcę. Siedzi we mnie cynik.
Dla niego właśnie ocal muzo, proszę
Garstkę zaskoczeń i zachwytów parę.
Swoją wrażliwość rozmienił na grosze.
Te potem przepił. Sprzymierzył się z barem.
Ten bywa rzadko dobrym sprzymierzeńcem.
Chłoszcze i tłamsi swoich faworytów.
Chociaż pozwala uciec przed szaleństwem.
Mądrości braki gonić garstką sprytu.
To często nie wystarcza jednak.
...........................................................
Zdejmij z mojego czoła ten nimb manieryczny,
Nie marzyłem o takich i nie będę chciał ich.
Nie chcę być poetą dłużej delirycznym.
Poza tym nie mogę. Siedzi we mnie mnich.
ZA SIEBIE
Dzięki Ci, Panie za te mądre oczy,
Które przewidzą każdą moją słabość.
A kiedy patrzą, nie ma w nich tęsknoty,
Żalu, że młodości nie dawałem zadość.
Dzięki Ci również za to silne ramię,
Które co rano w poduszkę mnie wgniata.
To zamiast mówić, że o ile zna mnie,
Nie będę innego chciał dziś widzieć świata.
Dziękuję za te obok moich nogi,
Które porywać tak uwielbiam w tany.
Czuć ich zmęczenie, zatańczenie, no i
Rytm i melodię tę samą, że znamy.
Dziękuję Panie za pocałowanie:
Post usta napotkał, bo one się z pustką.
Że gdy przyszedłeś w końcu na spotkanie
I przyniosłeś prezent, że to było lustro.
KONIEC Z POEZJĄ
(PRZEDOSTATNI WIERSZ O MIŁOŚCI)
Na cóż się głowić? Po co pisać wiersze,
Które nie będą nigdy zrozumiane?
A jeśli nawet, przez oczy najświętsze,
Nie dadzą prawa do bycia kochanym.
Lepiej się napić. Radość to nie zając.
Da się dogonić. I nabić w butelkę.
Więc nie w księgarniach, a w barach pytają
O osiągnięcia. Moje, więc niewielkie.
Lepiej zazdrościć. Miłym i szczęśliwym.
Na powitanie gniewną straszyć twarzą.
Niegrzecznym gestem, słowem obraźliwym.
Niechęć okazać, zanim ją okażą.
Potem samotnie patrzeć w biel sufitu.
Czekać z nadzieją dzwonka telefonu.
Chwile okropne? Te na pewno przyjdą.
Żeby zastały, nie wychodzę z domu.
Spojrzenie w lustrze ostre, nieprzytomne,
Bo chodzę spać późno, a budzę się wcześnie.
Bo nie mam do kogo powiedzieć wróć do mnie.
Bo nie mam do kogo powiedzieć przyjdź wreszcie.
ODPOWIEDZI NIE NA TEMAT
Gdzie kolędować przyjdzie?
Na jakim mrozie wielkim?
Na jakim deszczu łapać
Kropelki w butelki?
Mogłeś mieć wszystko.
Jesteś artystą.
Na jakim dworcu znowu
Czekać na przyjazd sławy?
Pod czyje dyktando
Układać się z układem?
Mogłeś polecieć.
Jesteś na świecie.
Za późno, chociaż mostów
Nie palił nikt, nie rąbał?
Na życie jak na stół
W czas postu spoglądam?
Mogłeś wybrać.
Jesteś wybrak.
NIE BĘDZIESZ PYTAĆ
Nie będziesz pytać, co się stało,
By nie usłyszeć, że się nie śni,
Że w głowie się poprzestawiało,
Bo dłoń ma pusta jest Twej piersi.
Bo przecież nie chcesz być zdziwiona,
Niech się już inne mity zdają:
W innych budziłem się ramionach
I inne usta moje znają.
Pamiętam. Tęsknię. Tęsknić będę.
I wiem, że nigdy się nie skończy
Ta miłość. Jest jak msza. I mszę tę
Skończy w amen złożenie kończyn.
Lecz najpierw zgubię dłoń w Twych włosach,
Zaciągnę się dymem Twych spojrzeń.
Tak, że nie trzeba papierosa.
I przez to zdrowszy umrzeć zdążę.
Że się niby nic nie stało? Nie.
Nie, że się niby coś zmieniło.
Każde z nas dalej tę ironię
Zachowa mówiąc o niej „miłość”.
Jakież to malownicze schyłki
Poznamy przed tą prawdą gorzką,
Że wcale nie było pomyłki,
Że ta ironia jest miłością?
To uczucie. Myśli nie wyślę.
Zbyt wiele uczuć zdradza.
Bardzo chciałbym czuć, bo gdy myślę,
Że myślę, myślę że przesadzam.
ZAWSZE MI CIEBIE BRAKUJE
Zawsze mi Ciebie brakuje.
Nawet gdy jesteś blisko.
Pustkę w poczuciu pustki czuję
I widzę w spojrzeniu w przyszłość.
Chcę czuć, myśleć, pamiętać
To co Ty jak najdłużej.
Pod powieką być, gdy zamknięta
I w Twojej własnej skórze.
Zniknąć, nie być osobą
We własnych chimer tłumie.
Tak bardzo chcę być Tobą.
Niestety nie umiem.
W tym rzeczą jest najpiękniejszą
Uczucie pewnie dziwne,
Że sobie robię większą,
Gdy Tobie robię krzywdę.
Tak jest być diabłem. Do góry
Pieśń jak pięść wznoszę przeciw bogom.
Diabłem, tym wężem, który
Pożera własny ogon.
Chcę być Twym szczęściem, drwiną
Nad losu kosą bezlitosną.
Bo byłaś ostatnią dziecinną,
A jesteś pierwszą miłością dorosłą.
Ziściłem lat staranie,
By twardym być jak orzech.
I wiedz, jeśli Cię zranię,
Że mnie Ty tylko możesz.
SPAL MOJE LISTY
Nie spojrzę na Ciebie w gniewie.
Jest straszny. Jest wielki. Jest mną.
Jest zasłużony, lecz nie wiem –
Zemsta jest rzeczą przyjemną?
Nie. Bo nie moja na Tobie.
Nie. Bo za dobrze znam siebie.
Bo komu o niej opowiem?
Kogo nią bardziej wytrzebię?
Nie załkam Ci swej słabości.
Nikt unieść jej nie potrafi.
Poza mną. Mnie przecież dość Ci.
Więc niech samotnie mnie trapi.
Niech kłopot przy mnie zostanie,
Choć nosi on Twoje imię.
Tak miało być. To staranie,
Choć przecież miało, nie zginie.
Nie skłamię. Słodkim jak lukier
Okrągłym, wesołym zdaniem.
Myśl teraz, których słów skutkiem
Było to Twoje kochanie.
Zaprawdę poszłaś za prawdą,
Czy za tym, com zmyślnie zmyślił?
Która z mych prawd była prawdą?
Jakie je kłamstwo oczyści?
I nigdy już nie napiszę
Naręczy strof na Twe ręce.
W środku coś mówi, słyszę –
Głupotą byłoby więcej.
Ogrzał je żar w moich słowach?
Oddał go płomień spojrzenia?
Nie. Bo za słaby. Bo wart
Jest dosłownego spalenia.
DO PRZYJACIELA
Mam mały zasób słów.
Wiem o tym nie od dzisiaj.
Mam mały zasób snów.
Mam pluszowego misia.
Mam wiersze, których nikt nie chce,
Których sam nigdy nie chciałem.
I słowa w nich, które nieste-
Ty często stają się ciałem.
Mam pełno długów, lecz przecież
Lepiej mieć długi niż krótki.
I bilet na jazdę po świecie.
Niestety na pociąg do wódki.
Po egzotycznych rajach
Pijaństwo mnie moje niosło.
Mam język giętki, mam jaja –
Ot, poetyckie rzemiosło.
Mam sympatię niewielu,
Nienawiść całej rzeszy.
I Ciebie mam, przyjacielu,
Który szczerością grzeszysz.
Tutaj mógłbym przedłużyć
Swoich aktywów rachunek:
Na przykład mam chęć zasłużyć
Na, oprócz sympatii, szacunek.
Lecz to niemożliwe wcale
(od reguł nie ma wyjątku)
Z powodów, co wymieniałem
Już na wierszyka początku.
PODOBIEŃSTWO
Zapamiętuję rzeczy niepotrzebne.
Niewielkie, miałkie, nie związane z niczym.
Z nimi w kieszeni na loty podniebne
Wyruszam co dzień, co z cudem graniczy.
Z cudem graniczy, że z takim ciężarem
Potrafię wznieść się nad taflę kałuży.
Chciałbym zapomnieć. Swoją znaleźć miarę.
Czy gotów jestem do wewnątrz podróży?
Co znajdę? Strumień czy mętne bajoro?
I co wyniosę poza śladem razów?
I jak osuszę swoją duszę chorą?
Ręczników szukam. Płócien. Tych z obrazów.
DLA NIEWIELU
Niewielu za mną pociągnie,
Choć wielu chce pociągać mnie.
I nawet się nie zająknie,
Choć nie wie sam, co się stanie.
Pójdą. Historia wyczyści
Plamy na ich sumieniach.
Pamiętać będą artyści,
Lecz to niczego nie zmienia.
Niewielu ze mną pociągnie,
Bo głowę mam mocną. Za bardzo.
Pamiętać będę pokątnie,
Gardzić tymi, co mną gardzą.
Pójdą. Historia zapomni,
Bo to niczego nie zmienia.
My musimy być przytomni,
Bo mamy coś do zrobienia.
Niewielu nas do ciągnięcia.
I idzie nieszparko, powoli.
Bo osią są osiągnięcia.
To właśnie niektórych boli.
PODANIE W ŻYCIOWEJ SPRAWIE
To rzecz bardzo piękna –
Poetycka wrażliwość,
Choć gniewa się często
Na świadomość ludzką.
Coś w człowieku pęka,
Inni patrzą krzywo,
Nadając tym gestom
Nazwę – krzywe lustro.
To rzecz bardzo słodka –
Miłość ponad miarę,
Ale jaka miara
Może być w tym ponad?
Chciałbym taką spotkać.
Nową zyskać wiarę,
Bo ma stara wiara –
Już tylko eksponat.
To rzecz bardzo miła,
By mieć w niej wzajemność –
Poszukać w niej można
Nadziei na przyszłość.
A jeśli już była?
Jeśli tylko jedną
Szansę mamy? Toż na
Tylko to nam przyszło?
To rzecz bardzo prosta –
Tak cierpieć samotnie,
Mieć o swe cierpienie
Pretensje do świata.
Trudniej śpiewać, głos dać,
Że nie tak okropnie,
Że ma się marzenie,
A to jest zapłata.
Tak dużo mam rzeczy
Pięknych, słodkich, miłych,
Prostych, że me życie
To prawie sielanka.
Ale innym nie czyń,
Boże sprawiedliwy,
Więcej takich. I Cię
Proszę – to też napraw.
CO ROBI POETA
Skacze w dorosłość.
Nie śmierdzi groszem.
Szanse na dobroć
Ma coraz gorsze.
Na lekceważeń
Blaszanym dachu:
- Ja wam pokażę!
Nie czuje strachu.
Stacza się w pustkę.
Nikt go nie lubi.
Nawet przed lustrem
Ogląda głupich.
Nie bardzo stroi.
Nie śpiewa w chórze.
Jego pokroje
Na chór za duże.
Bywa służącym
Własnych przywidzeń.
Wieczność przetrąca
Pijąc przez tydzień.
Muzę ucisza
W delirium wrzątku.
Wierszyk napisze.
Będzie w porządku.
Inni poeci?
Po co mu oni?
Dobre dla dzieci.
Tak jak Lajkonik.
Bo zwykle piszą
Dla jakichś nagród.
On dla napisu
„Poeta” na grób.
Miłość? Spróbuje.
Wyjdzie na miasto.
To bardzo trudne
Jest przed piętnastą.
Na co poleci?
Poeta, żele...
Najlepiej pieści
Się femme fatale.
Znowu się skończy nadzwyczaj fatalnie,
Lub on wreszcie skończy z tym zwyczajem:
Założy może elektryczną pralnię
Lub zgoła karet wynajem...
WIERSZYK EGZYSTENCJALNY
Poczucie winy niczego nie zmienia.
Wzrastałem, trwam i umrę z nim.
Zżerają mnie wyrzuty sumienia.
Naprawdę żywią się byle czym.
Naprawdę żywią się byle czym.
Nie są smakoszami, niestety.
Znów pójdę w miasto jak w dym. I w dym.
Szukać człowieka. Unikać kobiety.
Szukać człowieka. Unikać kobiety.
Trwać w swoim cieniu i szukać cienia.
Wyrzec się siebie i siebie – poety.
Bo poczucie winy coś jednak zmienia.
OBRAZ CHWALMY
A kiedy obraz będzie tylko oknem,
Zza którego żywot żywo kłuje w oczy,
I kiedy wreszcie ręce mistrza dobre
Będą jak lekki rój motyli nocnych,
Wtedy nadejdzie śmierć. Na obrazie
Jest bardzo trudno światłem zagrać czas.
Pędzel nie powie i farba nie nazwie,
Kiedy mistrz kończy. Bóg wtedy dokańcza.
Stary jest. Przez to zdradzi
Miłości, nadzieje, wiary
W zieleni podzielnych narodzin,
W martwocie ultramaryn.
A kiedy obraz będzie tylko płótnem,
Na którym figury są, ale nie żyją,
Kiedy nie uda się zajęcie trudne
Przywoływania tych, co już nie przyjdą,
Wtedy nadejdzie śmierć. Na obrazie
Jest bardzo łatwo czas unicestwić.
Wystarczy zamiast żyjących – postacie,
A zamiast smaku chleba – chleb czerstwy.
Łatwo jest. I prowadzi
Słabych malarzy do piekła.
I zamiast kolejnych narodzin
Daje wieczność na takich wypiekach.
KONIEC Z CHRONOLOGIĄ
(OSTATNI WIERSZ O MIŁOŚCI)
I
Dźwięk samotności to odzew kropli
Uciekającej zaciekle z kranu.
Obraz – kolorów zamęt okropny
Galopujący światłem z ekranu.
Zapach – starości swąd biblioteczny
Przy otwieraniu nie swoich książek.
Smak samotności... Wystarczą te trzy
Znaki. Ostrzegą. Na pewno zdążą.
Dryfując zawsze dosięgniesz mielizn.
Wiatru ci trzeba. I steru koła.
Przerzucam z dzisiaj w jutro papiery.
Pod nimi kiedyś odnajdę wczoraj.
II
Kroki w uliczkach za ciemnej nocy,
Lustrzane deszczem odludne place,
Iskrzące śmiechem zaspane oczy,
Nabrzmiałe usta, zmarznięte palce.
Jeszcze przed świtem ochrypłym głosem
(winne uczucie, niewinne wino)
Przyjdzie pa mówić. To miłość? To sen
Zmienia grosz sekund w stawkę godzinną.
Po celnych słowach całus niecelny –
Zawsze policzek na jego torach.
Czemuś tych torów wczoraj nie zmienił?
Pod pocałunkiem znajdę przedwczoraj.
III
Już gdzieś słyszałem ten głos w słuchawce.
Tak, to jest ona. Spotkana wczoraj.
Najdoskonalszy, najmilszy kwartet,
Divertimento, pieśń i symfonia.
Ma czas w niedzielę, czy wtedy ja też,
Czy list dostałem, czy też napiszę,
Jak ma się ubrać, dobrze, też w kratę,
To wpół do trzeciej, kwiatów nie, cisza.
Wcale nie cisza! Dudnienie w skroniach,
Hałasy w piersi, nóg miękkość, drżenie,
Bo zakochany jesteś. A ponad
Wspomniany hałas rośnie milczenie.
IV
Długom nie wracał we wspomnień niwę.
Długom nie tykał dni, które za mną.
Bo te ostatnie, niezbyt szczęśliwe,
Tę resztę czynią papką niestrawną.
Z dziś w jutro poszły wszystkie papiery.
W drążeniu wczoraj doszedłem do dna.
Świadomość gdzie Rzym, gdzie Krym i gdzie rym
Już się przeżyła. Już jest niemodna.
Bo po co pisać wiersz o miłości,
Której wiersz inny nie umiał zdobyć?
Coś we mnie mówi: tego już dość Ci.
I tego czegoś to trwała zdobycz.
DO RZECZY
I
Takie przestworze – szkła okularów,
Inteligencji błysk na soczewce.
Stereotypu ostatni narów –
Inteligencji mej świat też nie chce.
Te stratosfery przetarte swetrem –
Sposób na dystans do strof pisanych.
Do katastrofy strofą się przedrę,
A po upadku już tylko amen.
Gdy okulary nakładam na nos,
Świat ma solidne ramy. Druciane.
Do lasu rymów wyruszam na noc.
Co noc. Na noce nieprzespane.
II
Na trupią bladość – biel bel bibułek
Ręka się kładzie pożądliwie.
PALENIE TYTONIU POWODUJE
CHOROBY SERCA. Czytam i wiem.
Nad rozczochraną prymki czupryną
Ręka zatrzyma się, chwyci, skręci.
PALENIE TYTONIU JEST PRZYCZYNĄ
RAKA. Też pewien rodzaj śmierci.
Po kawiarnianym epizodzie
Wychodzę. Dołącz do rachunku
Choroby serca i rak. Co dzień
Dym zamiast smaku pocałunku.
III
Nagle zapada mrok na dnie szklanki.
Herbata naciąga na dwa złote.
Wcześniej – syk już włączonej grzałki.
Gorzko porządne smaki – potem.
Uśmiech kelnerki – porządnie gorzki.
Cytrynę wcisnąć nawyk mi każe.
Ona rozjaśni herbatę. Troszkę.
W tej porze palców i ust poparzeń.
Knajpy wilgocią zwichnięte kostki
Swój kryształowy tracą charakter.
Już stygnie. Czekam na kogoś. Bo z kim
Nie piję wódki, piję herbatę.
IV
Poranny turkot drobnego druku,
Raz na czas wrzask – reklamy kolor.
Słój nieczułości dawno się stłukł mój,
Bo za tym tekstem nie ma nikogo.
Czytam na plecach. I tę garść ramot
W mnóstwie nowości gazet odkrywam.
I z nich dach czynię. Właściwie namiot.
Typowe tipi, nie żaden wigwam.
V
Szorstką okropnie twardość zarostu
Usuwa szybko ostrze żyletki.
Lepsza natura doszła do głosu.
Znów jestem gładki, świeży i lekki.
Jeszcze paznokcie, uszy i kwita.
I jeszcze zęby. Znów niebo w gębie.
Jeszcze pokusa brzytwy się chwyta:
Tą brzytwą – w końcu, mocniej i głębiej...
Zaspanych źrenic błysk w oku, lustrze –
Pokusa mija? Minęła. Lecz nie.
Z łazienką wiążę myśl o swym jutrze.
Żeby odświeżyć się ostatecznie.
VI
Stało się. Rozbieram wreszcie pomarańczę.
Owoc zabiegów, zachodów od wschodu.
Biegu na drugi koniec miasta, bo tańsze.
Rozbieram. Przenoszę się w trzewia ogrodów.
Słodycz – na nią poluję, kwintesencję mocy.
Oczywista soczystość nie ulega kwestii.
A ulega – przełknąć, czy wgryzając broczyć?
Aż po gorycz zmiażdżonej przypadkowo pestki.
Stało się. Palce słodkie i będą się kleić.
Stało się. Skórka pusta. Sucha pójdzie do ciast.
Stało się. Pomarańczy koniec i niedzieli.
Stało się. Teraz jabłka. Dzieńpowszednio i miast.
VII
Trudny niewprawnym rękom rytuał.
Opór materii zwalczany zwięźle.
By wzrok rozmówcy już się nie tułał.
Aby raz ugrzązł w krawata węźle.
Erzac kultury epok minionych.
Tylko dodatek, myślą, do stroju.
Dla zbuntowanych – proporcem wojny.
Dla pogodzonych – w tej wojnie zbroją.
Wybrałem stronę, po której padnę,
Dodając sobie, również jej, estym.
Dobrze czy źle jest, powinno ładnie
Być. Tak, być. Wiążę, więc jestem.
VIII
Obca laikom błaha różnica.
Wyssana z palca kreską stylisty.
Nad głową snoba lobem przemyca
„Sposób na osób spis” i „pisz listy”.
W dobie zgrzytliwych dudnień drukarek,
W czas aseptycznych pisku flamastrów,
Się kaligrafią chwalą i czarem,
Szykiem bezgrzesznych, zamierzchłych czasów.
Jak dinozaury wymrą. I dobrze.
Kolące końce nie są bezpieczne.
To nazewnicze kłamstwo rozwiąże –
Takie z nich pióra, jakie i wieczne.
IX
Trwała zasada dziewiczej karty
Żarta zażarcie kwasem inkaustu.
Czysta potencja zaczyna martwić.
Żal, że ostatnia. Zal, że nie mam stu.
Koniec. Koń poniósł. Podków – stalówek
O papier w miarę miarowy tętent.
Za długo stały w stajni półsłówek.
Za długo to „pół” było ich tętnem.
Dobrze, że linie są, że są kraty,
Że karty ramy oknami murów.
I że nie byki, a znam się na tym,
Puszczam na parkur kalamburu.
Komentarze
Prześlij komentarz